Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie było powodyra, któryby tany rozpoczął. Na ławie, przy stole, w siwych czapkach baranich, rozsiadła się starszyzna, ten nad wódką, ów nad piwem; a gwarzyli, bo do gwaru ludziom, co przez całe dnie czasem milczą, ochota potém jest wielka. Właśnie i ze dworu przyszło kilku, nie gardząc włościańską zabawą, a z niemi stajenny świeżo przyjęty, Maciéj Kubala. Na tego jakoś koso patrzano, że był obcy, a gdzie to kto słyszał taką niesławę czynić wiosce, żeby się téż już w niéj człek nie znalazł, coby raźnie choćby poszóstno powieźć potrafił, — i żeby trzeba było niewiedzieć zkąd cudzych ludzi do stajen sprowadzać, a do tego jeszcze takich, co Niemcami śmierdzą!! W istocie, ów Maciéj Kubala choć mówił z mazurska, z niemiecka zakręcał, jakby czy wśród Niemców się urodził, czy pośród nich żył. Więc się nań wszyscy boczyli zrazu, ale on to zniósł cicho, spokojnie, a że był jakiś człek dobry, znać i bardzo stateczny, a koło sprawy chodzić umiał, powoli się z nim oswojono i już mu zrobiono miejsce, zapomniawszy, że komuś tu swemu chleb odjadał.
Kubala był wzrostu ogromnego, a zbudowany na hajduka, pleców szerokich, silny taki, że szóstkę młodych rozhukanych koni jedną ręką w miejscu osadzał. Nie zbyt już młody, przystojny jeszcze, małomówny, słowami nie szermował, słuchał chętnie, gadać nie lubił, a ludźmi nie gardził. Co niedziela przychodził do gospody, a jak mu się z jednym, drugim pokumać udało, wszyscy się doń zbliżyli. I tym