Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wozie, spiekł czekając, aż z myśliwstwa powrócili, bab na koniach napatrzył, czego prócz w hecy nigdym jeszcze nie oglądał; pokłoniłem się zdala Majestatowi, zobaczyłem spalony fajerwerek zdaleka, wygłodniałem jak pies, w końcu do gospody na piwo i sér pójść zmuszony, i — tyle tego.
Ot, wiesz co, dodał kasztelan, rozmyśliwszy się, mnie się zdaje, że ja dawszy im ze stołkiem za wygranę, z próżnemi rękami do domu powrócę, bobym tu chyba zdechł.
Ja ci powiem, pod sekretem, mnie mojéj kasztelanii dosyć, to żonie, Panie Boże odpuść, zachciało się wyższego krzesła, a już jak się jéjmość czego naprze, nie ma sposobu, musi być. Pojechałem więc, a teraz, myślę sobie, po co ja tu siedziéć będę? zdam na waszeci moją sprawę, kiedy tu musisz atentować i drapnę.
— Zmiłuj się, panie kasztelanie, rzekł Wereszczaka, ja téż nie wiele potrafię zrobić.
Ad impossibilia nemo obligatur, zawołał Niemira, zrobisz, co będzie można; byle dla jéjmości było czém się złożyć. Ja ci wszystko zdam, a sam ruszę, dalipan.
— Ale ja tu nikogo nie znam, zawołał Wereszczaka.
— Ja cię poznam z Brühlem, właśnie godzina moja przychodzi, ogarnę się, rzekł kasztelan, przedstawię cię na swojém miejscu i rób sobie, co chcesz,