Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ku niéj oczki, ręką przyciągnęła ją do siebie. Biednemu Piotrowi, który w pierwszéj chwili był ze swojego miejsca szczęśliwy, teraz za dalekim się ono wydało, szukał środka czyby się zbliżyć nie można niepostrzeżonemu. Postąpił kilka kroków. Drewniany płot od Elby dosyć niedbale sklecony, około którego gdzieniegdzie wierzby rosły, miał furtkę ku rzece. Drżącą reką, popróbował jéj przechodząc, nie była zamknięta; pokusa, pragnienie zbyt wielkie, któremu oprzeć się nie mógł, wciągnęło go do wnętrza. Ogród był zarosły krzewami dosyć wysokiemi, które prawie wchodzącego zakrywały. Z po za nich widać było ganek domu i wyjście do ogrodu, a w górze owo okno otwarte, jak raju brama. Cicho, powolnie, ostrożnie skradając się Zagłoba sunął się coraz bliżéj, serce mu biło strasznie. Cień drzew zakrywał go i dostrzedz z okien nie dawał. Szedł, póki krzewów i drzew stawało, i tu wreszcie zatrzymać się musiał. Z miejsca swego nietylko widział Maryę i Urszulkę, ale szczebiotanie dzieweczki doszło uszów jego. Jak się było ztąd oderwać, jak odejść! W téj chwili z po nad głowy dziecka jakby rażonego trwogą, wyjrzała nagle głowa rotmistrza, który się pochylił, oczy topiąc w zielonych głębiach ogrodu, jak gdyby w nich szukał czegoś. Przeląkł się Piotr, sądząc, że go postrzedz, jeśli nie poznać może, i przycisnął do pnia lipy. Marya i Urszulką znikły z ram okna. Rotmistrz stał długo, długo z niedowierzaniem rozglądając się w ogrodzie; potém zwolna okna