Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zwalała wynijść aż na brzeg rzeki za ogrody i ztamtąd próbować czy by się wewnątrz dostać nie można.
Piotr niewolą swą, wędrówkami pieszemi, nawykły był do oswajania się łatwego z miejscowością, instynktowo znalazł przejście, spuścił się aż do rzeki, a że woda była mała, suchą, szeroką znalazł dróżynę na wybrzeżu. Ztąd już dom znaczny zdala Holzerowéj widać było i okna jego ujrzawszy, pan Piotr zadrżał z radości.
W blasku zachodzącego słońca, w jedném z nich spostrzegł właśnie ukrytą za gałęźmi wierzb, znaną mu, wyrytą w jego pamięci twarz Maryi zbladła, wychudłą, ale nie zmienioną. Obok niéj złotowłosa główka dziecięcia oczkami w niebo podniesionemi goniła chmurki po niebie. Piotr stanął, oczy mu zaszły łzami, musiał pochwycić za pień drzewa, ażeby nie paść od wzruszenia. Wzroku od tego okna oderwać nie mógł, patrzał nienasycony, spragniony, prawie szczęśliwy. Dopiero po długiéj chwili przyszło mu na myśl, że gdyby go tam kto spostrzegł tak utkwionego nieruchomie, mógłby dziwne powziąść podejrzenia, ale trudno mu się było oderwać od widoku dwóch istot najdroższych, z których jedną znalazł znękaną, drugą rozkwitłą i wyrosłą. Dwie te ukochane główki pochylone ku sobie, spojone uściskiem, poglądały na świat jakby strudzone i znudzone nim i dniem za długim i za długiém życiem. Dwa razy przychyliwszy się do dziecięcia, matka mu coś szeptała na ucho. Urszulka uśmiechnięta podniosła