Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w któréj się zabawiał, właśnie między Borszczówką a Rachowem się rozciągała. Wielkie, łączące się z sobą lasy kilku znacznych dóbr pańskich, pewny mu dawały przytułek. Rotmistrz wcale o nim nie myślał, puszczając się w las, szło mu o znalezienie kogokolwiek, coby drogę wskazał, rozbójnika się téż nie obawiał, nie miał przy sobie nic oprócz małego trzosika podróżnego, który mu w kieszeni pozostał. Zrazu szedł na oślep, nie zważając na nic, i kręcąc się tak, iż w końcu sam postrzegł, że na jedno miejsce powracał.
Dopiero dosyć czasu straciwszy, na słońce i po korze drzew począł się już pewniéj kierować. Ale las i puszcza coraz stawała się dziksza, głuchsza, ogromne powały drzew gnijących, wywrotów, gąszcze posplatane świadczyły, że tu dawno ludzka nie postała noga.
Powracać nie było czasu ani możności, szedł więc a raczéj wlókł się coraz ciężéj Wit, z obawą poglądając ku słońcu, aby go noc w lesie nie zaskoczyła. Kilka dzikich malin na krzakach orzeźwiły go nieco, napił się wody ze strumienia, który napotkał na drodze. Już zaczynał się wahać, czy miał iść daléj, lub ledz i spoczywać, gdy zaostrzony znużeniem i głodem węch pochwycił w powietrzu prawie nieznaczny zapach spalenizny i dymu. W miarę jak postępował daléj, coraz się więcéj czuć dawała ta woń widocznie, albo ludzkie mieszkanie, lub pastusze zwiastująca ognisko. Począł iść coraz szybciéj. Gę-