Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stwina nie przerzedzała się wcale, owszem, las zdawał się coraz starszy i dzikszy. Z za gałęzi postrzegł po chwili podnoszące się kłęby sine dymu i stanął. Zdało mu się, że posłyszał jakby gwar i szepty ludzkiéj rozmowy, która nagle przerwała się i ucichła. Rozgarniając ostrożnie i zwolna gałęzie, posuwając się noga za nogą, postąpił bliżéj.
Po chwili ujrzał przed sobą, między dębami na pagórku, zieloną niewielką łączkę. Pod jednym ze starych puszczy naddziadów sklecony był rodzaj szałasu z gałęzi na kilku tyczkach pozakładanych. Przed nim paliło się kamieniami obłożone ognisko, kilku ludzi leżało i siedziało dokoła. Nie wiedział zrazu, co o nich sądzić Wit, czy byli myśliwi z okolicy, czy włóczęgi, o których słyszał nie raz. Siedzący bliżéj szałasu był stary, ogorzały, barczysty, zarosły mężczyzna ubrany w siermięgę, z torbą borsuczą przez plecy. Przy nim leżała strzelba na ziemi. Dwóch spało opodal, dwóch jeszcze przysiadłszy coś piekło przy żarze, rozmawiając z sobą. Na boku widać było kupę jakichś sukień, rzeczy, odzieży, nakryć sukiennych zrzuconą w nieładzie. Jeszcze sądził, że go nikt za krzakami nie dojrzał i przedzierającego się nie słyszał, gdy barczysty mężczyzna świsnął, przykładając do ust dwa palce, w sposób przeraźliwy, dwaj leżący na ziemi zerwali się, wskazał im w stronę, gdzie Wit przystanął, rzucili się w mgnieniu oka i nim się opamiętał, co ma począć z sobą, pochwycili go i zawlekli na łączkę. Barczysty ów