Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wstał, podszedł i począł mu się przypatrywać bacznie. Wit patrzał nań zdziwiony, jakby sobie coś przypominał, twarz bliżéj widziana była mu gdzieś dawniéj znajomą.
— A toż co? co wielmożny pan tu bez czapki wśród puszczy robisz, panie rotmistrzu! zawołał nieznajomy, boć się nie mylę.
— Ale zkądże wy mnie znacie? zapytał Wit.
— E! przypomnijcież sobie, byłem przecież na służbie w Bożéj Woli, dawno temu, lat dziewięć, potém u was, potém...
Uśmiechnął się.
— Co się to panu wielmożnemu stało?
— Napadnięto mnie, odarto? zawołał Wit.
— Jak? gdzie? niedaleko ztąd? e! to nie może być! krzyknął mężczyzna, któż tu się poważył, żebyśmy my nie wiedzieli o tém?
Popatrzał na rotmistrza, który się zmieszał nieco.
— Któż to był? jacy ludzie! wielu? bo to dla mnie ciekawość, dodał. — Ja to proszę pana, nazywam się Neliga, to jest, mnie oni przezwali tak, bo nie-legam nigdy dwa razy w jedném miejscu, ale ani moi, ani ja krzywdyby panu nie zrobili, a tu innych prócz naszych nie ma i nie było.
Rotmistrz skinął na starego sługę, aby zamilkł; ten usłuchał.
— Dwadzieścia pewnie godzin, nic oprócz kilku