Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ani przez myśl nie przeszło Piotrowi, iż w Wicie miał rywala, bo się ten przed nim taił, ukrywał i nic po sobie poznać nie dawał. A no był starszą panią we dworze sobie przekupił i przez nią próbował słodkie bileciki słać, ale panna ich do rąk brać nie chciała. Gniewał się tedy, ale napróżno. Gdy już ów niby nieco otarty krewniak powrócił, aby z mocy testamentu dopomniéć się o rękę kasztelanki, Wit przybiegł do brata na poradę, co czynić? Brał wrzekomo jego stronę i jego niby sprawę popierać chciał, a w rzeczy o sobie myślał i wręcz oświadczył, że rady innéj nie ma, tylko niezdarę owego na rękę wyzwać — i zabić. Piotr zakrzyknął nań, iż się to nie godzi, i że ceną krwi niewinnéj okupionego szczęścia nie pragnie, na co Wit śmiać się począł, i nic nie mówiąc odjechał. Stało się przecież, iż na hulakę czatował ze swemi w miasteczku Wit, że się z nim poznajomił, pokumał i chodzili z sobą parą, a jeździli, miłując się wielce. Ten wszakże tylko pory wypatrywał. Aż gdy raz podchmielonego dobrze znalazł narzeczonego kasztelanki, mając z sobą przyjaciół pod ręką, skłócił się z nim o guzik u ferezyi, i od słowa do słowa przyszło do spotkania. Inaczéj się bić nie chciał Wit, tylko konno na pistolety, będąc swojego pewien, bo był trzeźwy i doskonale strzelał. W pierwszém tedy spotkaniu ugodzonego w samo czoło, trupem położył. Musiał na czas uciekać, zabiegłszy tylko do Piotra, którému się zaklął, że