Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w obronie kobiety i dziecka, w sprawie przyjaciela. O skrzypcach nawet zapomniał, iż się z niemi na dosyć długo rozstać przyjdzie. Całą też noc potém zasnąć nie mógł, z boku na bok przewracając się, a wymyślając sobie przygody, w których mu los da być uczestnikiem. Obiecywał je sobie w reptularzu starannie zapisać.
Zaczęło dnieć, i nim się ludzie we dworze ruszyli, już Wojski był na nogach, staruszka stolnikowa, która się kładła zawcześnie, wstawała téż do dnia. Obyczaj ten znał syn. Często zimową porą przy świecach odprawiała ranne modlitwy i kawę sobie podawać kazała. Jeszcze słońce nie weszło, a w sypialnym pokoju okno było otwarte i budzące się wróble miały już posypany chléb, którym się ledwie przebudzone karmiły. Staruszka siedziała w krześle, z okularami swemi na nosie, z książką na kolanach, a dziewczęta się zwijały, aby kawa była na zawołanie gotowa. Po cichutku wszedł Wojski dać — dzień dobry. Staruszka go zdala znać przeczuła, skończyła prędko nabożeństwo, okulary schowała w książkę i gdy przyszedł ją w rękę całować, uściskała za głowę biorąc, podniosła nań oczy ciekawie.
— Cóż to z ciebie dziś za ranny ptaszek? pewnie polowanie?
— Zgadła mamcia, rzekł Feliks, i to jeszcze bardzo paradne, a dalekie, bo... aż... w Białowieży.
— A po cóż ci to tak daleko się wlec za zwierzem, kiedy go tu podostatkiem masz? po co?