Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zgoda! jadę konno! pięć mil czy coś, nie straszna rzecz. Dam ci bułanka sam wezmę karego, jedźmy.... ale cóż ci szkodzi, że za nami charty pobiegną...
— Niech sobie biegną — odparł Piotr.
— Pomknie się kusy, albo i co starszego.... niech się pobawią.
Piotr nic już nie odpowiedział.
Od czasu jak mu się przyznał pokusy samobójstwa, Wojski na chwilę już postanowił go nie opuszczać.... Nie poszedł więc koni dysponować, posłał chłopaka i krokiem nie ruszył z pokoju. Wiszące strzelby i pistolety natychmiast nic nie mówiąc powykręcał. Konie przywiedziono w kwadrans, Wojski nawet ze Stolnikową nie poszedł się pożegnać, dosiedli koni i ruszyli.
Drogi kawał był spory, a że wyruszyli około południa, mimo że oba konie miały doskonałego kłusa, nie można się było spodziewać stanąć w Bożéj Woli przed wieczorem. Pora ta nie na rękę była Wojskiemu, wolałby był przybyć tam we dnie, lecz niepodobna już było zmieniać projektów. Dzień dosyć piękny sprzyjał przejażdżce, ale psy nie miały co robić, bo droga szła większą częścią lasami, — wlokły się więc za końmi, sznurkując tylko kiedy niekiedy po krzakach. Piotr milczał uparcie, nawet na pytania Wojskiego nie odpowiadał. Posłyszawszy go mówiącego, zwracał głowę, pytał jakby nie rozumiejąc i na powtórzone pytanie ledwie głową skinął.