Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W miarę jak się zbliżali ku Bożéj Woli, pogrążenie to stawało się co raz widoczniejszém, okiem obłąkaném wodził do koła.... konia wstrzymywał, obawiać się zdawał przyjazdu tego....
Zmierzchło zupełnie, gdy wyjechali z ostatniego ostępu leśnego, po za którym wieś i dwór widać było. Dojeżdżając z téj strony, dom stary, ogród, budowy gospodarskie przedstawiały się najprzód oku na tle drzew. Lecz teraz trudno to było rozeznać.
Wojskiego uderzyła jedna rzecz, która mu się dziwną wydała, połowa domu była mocno oświetlona, okna wszystkie wyraźnie się malowały na ciemnych drzew gąszczach. Znać, że i Piotra to uderzyło, odwrócił się do Wojskiego i spytał go głosem urywanym suchym:
— Czy dałeś znać, że będziemy?
— Ja? Jezu najsłodszy! ani mi się śniło, rzekł Wojski, po co? na co? Zresztą i sposobu bym nie miał? wyjechaliśmy nagle, a gdybym posłańca pchnął, nie wyprzedził by pewnie naszych koni, nawet dojeżdżacz na kozackiéj kobyle.
— Cóż to jest? służba się znać weseli! z gniewem rzekł Piotr, rezydenci pana rotmistrza balują. Wiesz zawołał z gniewem, lepiéj wróćmy, bo tę szuję batem wygonię, co oni mi z téj trumny mojéj robią?
— Ale czekaj-że! stój! Jezu najsłodszy! niewiadomo kto i co? nie burz się zawczasu.