Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak że się nie mam burzyć! któż mi tam śmié gospodarzyć! jestem wściekły! drżę z gniewu!
— A wiesz co, to mieliśmy po co jechać? odparł Wojski. Stój!
Piotr stanął.
— W istocie i ja niemam ochoty, rzekł, wejdź w moje położenie, w téj chwili gdy ja próg tego nieszczęśliwego domu mego z religijném uczuciem mam przestąpić, posłyszę jakąś może bachanalię tych urwisów.
— Dalipan, nierozumiem, nierozumiem, mruczał Wojski, to dla mnie nie pojęte. Nie ważyli by się, słyszeli pewnie o twoim powrocie. W tém jest jakaś zagadka, ja bym, przyznam ci się, pojechał przodem, ale cię samego w téj chwili nie zostawię.
— Masz słuszność, zawołał Piotr, jedźmy i wielkie szczęście żeśmy pistoletów nie wzięli, byłoby niebezpieczeństwo.
Koń pana Piotra niecierpliwie, czując stajnię, zaczął się rwać. Zagłoba miał go puścić, Wojski stanął w poprzek drogi.
— Czekaj, rzekł, daj mi słowo wprzódy, że się nie dopuścisz żadnéj gwałtowni, cokolwiek bądź zastaniemy, ja na siebie biorę uprzątnienie się z winowajcami.
— No, jedźmy! zawołał Piotr, smutek zabił gniew. Cóż mnie to obchodzi, wszakże rozbójnicy godują na cmentarzach! Bóg z niemi! Sprawa to Boża!