Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— No, to cóż? — zawołał Piotr — chyba mi każesz do Bożéj Woli?
— Powiem ci całą prawdę.... nie byłbym od tego — rzekł Wojski. — Raz trzeba tę chwilę smutną przebyć, lepiéj prędzéj, niż późniéj. Pojedziemy, ja ci służę — wrócimy jutro....
Piotr się zawahał, głowa mu na piersi opadła.
— Jak ja tam pojadę! jak ja tam mogę pojechać! — zawołał. — Właśnie na progu tego domu, co widział szczęście moje, a dziś mego nieszczęścia ma być świadkiem — w łeb bym sobie strzelił.
— A wiesz, Piotrek! Jezu najsłodszy! — krzyknął Wojski — będę się chyba gniewał. To po prostu fiksacya! Wojna z Panem Bogiem!....
— No, nie gniewaj się — rzekł Piotr, łagodnie ściskając go — jedźmy, róbmy co chcesz. Dopóki z tobą, nie zrobię głupstwa, potém.... a no — nie zaręczam! — dodał. Jużci nie przeczę, że to fiksacya, ale są chwile, gdy człowiekowi sił nie staje.... gdy....
— No — no — no! dosyć. Jezu najsłodszy — ja tego słuchać nie chcę — zawołał Wojski.
— Każ podać konie.... wiesz co, ja widzę że ciebie korci, ty na miejscu usiedziéć nie możesz.... na polowanie jechać nie podobna mi.... chcesz ze mną do Bożéj Woli — dobrze! Ale nie na wozie! potrzebuję, żeby mnie koń złamał, żebym się strząsł, zmęczył....