Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi, a Magda pośpieszyła na górę. We drzwiach zadzwoniwszy, zetknęły się z Liną.
— Cóż to? nie ma już jéj u was? — pośpiesznie rzuciła Magda.
Holzerowa załamała ręce, potém podniosła zaciśniętą pięść.
— O! tego łajdaka, łotra, tobym powiesiła, krzyknęła w złości. Coś mu się tu przywidziało, jeszcze mu było źle, zazdrościł jéj, że na Elbę i na zielone drzewa patrzała, porwał! wywiózł!
— Dokąd-że? dokąd?
— A któż go wié? kto go wié! to rozbójnik, jak się on z tą kobietą obchodzi, mówiła Lina. No! i myślicie, że mi choć po ludzku za mój dozór zapłacił? Gdzie tam! Obiecywał złote góry, gdy przyszło do porachunku, pourywał, poukręcał. Ale ja mu nie daruję.
— A gdzież się podzieli?
— E! on jest! on się nie ruszył, tylko tę nieboraczkę znów gdzieś zamurował, żeby już i słońca Bożego nie widziała.
Magdzie aż łzy w oczach stanęły.
— Niepoczciwy człek, szepnęła, niepoczciwy, a! żeby my jéj też pomścić nie potrafiły.
— Jak?
— Jak? toż to prosta rzecz, odparła Magda. Jéjmość wiesz, gdzie on mieszka. On nie wytrzyma, żeby żony nie szpiegował, trzeba tylko jego śledzić, aby odkryć, gdzie ją schował.