Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poprzecinały, zaczął usypiać i straciwszy przytomność, zasnął głęboko. Złamany na duchu i ciele, szukał instynktowo w tym spoczynku odzyskania siły straconéj. Noc była jeszcze, gdy usypiał, dzień jasny ujrzał przebudziwszy się z wargami zaschłemi od gorączki, z boleścią we wszystkich członkach, głową ociężałą i umysłem przytępionym. Potrzebował dosyć długiego czasu, nim się rozbudzić a otrzeźwić potrafił. Otaczał go las głuchy, cichy, którego gałęźmi żaden wietrzyk nie poruszał, przez otwór w górze z za zielonéj plecionki liści widniał kawałeczek lazurowego nieba. Ze światła mógł się domyśléć, iż musiało być z południa. Ucho nie mogło pochwycić najmniejszego życia znaku, gdzieś w dali tylko dzięcioły kuły drzewa i żółwie się odzywały niekiedy. Las był gęsty, ścieżki żadnéj; zrazu chcąc iść daléj, kierunek oznaczyć było trudno. Musiał ciągnąć na oślep, dopóki by człowieka, chaty, osady i śladu jakiego na drogę naprowadzić mogącego nie natrafił.
Sam głód zmuszał wstać i szukać przytułku i posiłku. Ruszył więc, ale zwolna, a że suknie miał potargane, rozbrojony był, a na głowie okrycia brakło, zawczasu obmyślać musiał bajkę, jaką się będzie spotkawszy z ludźmi tłómaczył. We dnie, wśród lasów tych nie było niebezpieczeństwa, ani od zwierza, ni od ludzi, nocą wszakże za owych czasów napady nie były rzadkością. Włóczyły się po nad gościńcami bandy różnych podejrzanych ludzi, z któremi