Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z sobą oswoili i znali. Poufałość i zgoda panowała szczególna.
Było już z południa, podziękowawszy Aronowi i nagrodziwszy mu sowicie jego troskliwość, postanowił pan Piotr ruszyć daléj, lecz na wszelki wypadek, miéć się na jak największéj ostrożności i naradzić z Kuleszem. Żyd drżał, kazano podać konie, wszystko było w jak największym porządku, Andraszek ruszał przodem, ludzie za nim, pan Piotr umyślnie skinąwszy na Kuleszę, pozostał w tyle przy wozie, na którym był człowiek od stajen z Rachowa.
O kilka staj od karczmy, droga w prawo poszła mniejsza. Andraszek skinął i pierwszy się nią wziął.
— Słuchaj poruczniku, szepnął Piotr do Kulesza, źle się nam coś święci. Żyd mi się zaklął na popasie, a wierzyć mu mam powody, iż Andraszka zna i ludzi naszych, a są to po prostu zbóje dawno się uwijający po okolicy, i bardzo być może, iż nas na zasadzkę prowadzą.
Kulesz wargi zakąsił i pomilczał.
— Zbóje nie zbóje, rzekł cicho — to pewna, iż chodząc na popasie koło nich, coś mnie niedobrego uderzyło. Szeptali z sobą nieustannie. Widziałem z za ściany, jak im coś Andraszek ukazywał i dysponował, sam miałem wątpliwość. Jeśli żyd jeszcze przestrzegł, nie ma co robić, trzeba się miéć na ostrożności.