Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Pierwsza rzecz, rzekł Piotr, jedziemy gościńcem, na gościniec nawrócić.
Kulesz donośnym głosem wydał komendę, Andraszek się obrócił.
— A to co? spytał.
— Jedziemy traktem!
Przybiegł z koniem pośpiesznie do Kulesza.
— Cóż to się stało? proszę pana, zawołał dosyć zuchwale, mieliśmy lasami jechać, cieniem, wygodną krótką drogą, a tu nagle...
— Tak mi wypadło, odezwał się Piotr krótko i stanowczo, gościńcem ruszać.
Andraszek ramionami ruszył, na ludzi popatrzał, czoło mu się schmurzyło.
— Ale po cóż drogę zmieniać i nakładać? burknął ostro.
— Kto tu komenderuje, ja, czy wy? zapytał Kulesz, na gościniec.
Ludzie się zbili w kupę i szeptali, poglądając ku Andraszce, groźno, szydersko, dziwnie. Ten czapkę na głowie miął, znać ze złości; oczy mu zapłynęły krwią, splunął i dał znak, aby zwrócono na gościniec. Potém spiął konia, dobiegł do swoich, począł z nimi z cicha gadać i przez krzaki na powrót szli ku traktowi. Kulesz i pan Piotr z wozem stali, czekając i przypatrując się temu z pewnym niepokojem. Stary porucznik był człek odważny, chłodny a rezolutny, pistolety dobył, panewki opatrzył i ruszył ku Andraszce.