Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słuchaj ty, odezwał się, wzięto was do posłuszeństwa i posługi, a nie do komenderówki, za pierwszą oznaką niesubordynacji...
Andraszek stał nadchmurzony, ludzie z nim będący zaczęli się śmiać, zatulając usta.
— No tak, zawołał Andraszek, ale téż pono panowie wiary we mnie nie macie, a to człeka obraża. Cóż się nagle stało, żeby marszrut zmieniać?
— A tobie co do tego? spytał Kulesz, milczéć i słuchać twoja sprawa.
Ten się uśmiechnął, skrzywił, jedno oko przymrużył, głową począł trząść i groźno spojrzał na starego Kulesza.
— Gada się, aby gadać, jedziemy i po wszystkiém! burknął, skinąwszy na swoich. I pojechali.
Nie było w tém wszystkiém nic tak nadzwyczajnego, bo nowych ludzi ściągnąwszy spodziewać się łatwo, że zrazu niesfornie iść musi, baczne jednak oko wytrawnego człowieka dojrzéć mogło łatwo w twarzach téj służby nowéj, pewne oznaki zbyt ścisłego porozumienia i jakby zaród zuchwalstwa.
Piotr i Kulesz doznali jakiegoś uczucia niepokoju, który obok przestrogi otrzymanéj kazał się miéć na baczności. Dalszy pochód i szepty, a ruchy tych ludzi dawały wiele do myślenia.
Lecz Kulesz bywał w wielu wypadkach i ulęknąć go nie było łatwo; jechali w milczeniu, on się głęboko zamyślał. I on i pan Piotr i wóz trzymali się umyślnie opodal nieco. Przodujący znowu zwalniali