Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kroku, jakby się zbliżyć do nich chcieli, naówczas Kulesz wołał:
— Naprzód! i musiano go słuchać, choć niechętnie.
Na twarzy Andraszki już nie rozdrażnienie, ale gniew i złość się malowały. Błyskał oczyma odwracając się, jakby im groził. — Poczekajcie...
Piotr się z Kuleszem naradzał. Wyjechali w puszczę gęstą, ale gościniec był szeroki, wóz dla piasku musiał iść zwolna, oni téż jechali stępo. Nieznacznie Kulesz kurki od pistoletów poodwodził, Piotr także. Sam ten łoskot uderzył wprawne znać ucho Andraszki, bo się zwrócił nagle, nic jednak nie widząc nadzwyczajnego, jechał daléj. Nagle wśród téj ciszy wielkiéj, Kulesz krzyknął donośnym głosem po dwakroć:
— Neliga! Neliga!
Jak piorunem rażony, ów mniemany Andraszek skręcił się w miejscu i stanął, drudzy też powstrzymywali konie. Próba ta zręcznie obmyślana, nie pozwalała wątpić nawet, iż przestroga była prawdziwą. Usłyszawszy imię swoje, Neliga zmieszał się, ale wprędce namyśliwszy z pistoletu wypalił do Piotra. Ten przychylił się na koniu i kula świsnęła mu nad głową. Ludzie przodem jadący skoczyli wprost na Kulesza i Zagłobę. Ci jednak przygotowani już byli i szabel podobywawszy gotowali się na obronę, gdy strzał trafny Kulesza prawą rękę Nelidze strzaskał, a siedzący na wozie chłopak, palnął z rusznicy tak