Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

den własnéj kuchni nie miał. Pójdziemy jeść do Duvalowéj! zawołali.
— Cóż to Duvalowa? — nie znasz Duvalowéj? — w śmiech ze mnie. — Cała przecież Warszawa zna ją i jéj historyę.
— Cóż za historya? — Nie odpowiedzieli mi nawet i poszliśmy do Duvalowéj. Garkuchnia była niby, niby winiarnia na Krakowskiém, ale dosyć uboga. Stara kobieta o włosach siwych, krzątała się około gości. Siedliśmy do stołu, podali jedzenie, niebyło wyśmienite, ale znośne, wino téż. Człek głodny a spragniony, to mu wszystko smakuje. Weszło nas kilku razem, kilka téż osób zastaliśmy już tam, usłużyć wszystkim było trudno. Stara Duvalowa, służąca, chłopiec, kręcili się jak oparzeni, nie mogąc nam wystarczyć. To ten, to ów, stuknął o stół. — Wina! mięsa! chleba! soli! Wśród tego zamętu, otwierają się drzwi i ze dwiema flaszkami pod pachą, wylatuje do nas... no! Hebe z Olimpu zstępująca nie mogłaby być cudniejszą. Dziewczynina lat może dwunastu, zręczna, szykowna, śliczna! ale co to śliczna! cudowna. Aniołek, tylko mu przypiąć skrzydła, takie to było zgrabne, a twarzyczkę miała tak pańską, tak szlachetnych rysów, taką pełną rozumu nad wiek, i sprytu i dumy zarazem, żem osłupiał! — Wszystkie téż oczy zwróciły się na nią, choć ona na nikogo spojrzéć nawet nie raczyła, postawiła flaszki na stoliku, podniosła główkę, strzepnęła długie w pukle zwite włosy i wyszła.