Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cając mu Wojski, ażeby się nadchodzący Piotr z nim nie spotkał.
Dla niego nie pozostawało już najmniejszéj wątpliwości, iż biedna męczennica, zrozpaczywszy wreszcie, lub dostawszy w istocie obłąkania, o które ją pomawiano, rzuciła się do Elby, unosząc z sobą dziecię, dla którego sroższego losu na świecie się obawiała.
Piotr poznał, wróciwszy, na zmienionéj twarzy przyjaciela, wrażenie bólu nowego, lecz pytać go nie śmiał o nic. Uścisnęli się w milczeniu, rozmowę ostatnią odłożył Wojski do namysłu, i ochłonąwszy dopiero z wrażenia, nazajutrz wywiódł towarzysza do wielkiego ogrodu za miasto, a tam pod lipami zżółkłemi alei, począł go namawiać na powrót do domu.
— Próżne to nadzieje, — rzekł, — my tu już nie dośledziemy nic, ani się nie doczekamy. Gdyby była najmniejsza poszlaka zła czy dobra, ludzie by ją dla zarobku, na który tak są łakomi, przynieśli... Jedźmy do domu i zdajmy się na Opatrzność... Może téż Pan Bóg ulituje się nad twoją niedolą...
Piotr milczący słuchał.
— Dobry mój, jedyny przyjacielu, rzekł, wracaj ty, ja cię przez egoizm, dla siebie trzymać tu nie chcę, wracaj do matki. Mnie się chce zostać, ja zawsze mam nadzieję.
— Nadzieję, Piotrku mój, odparł Wojski, i jabym miał, szczególniéj w miłosierdziu Bożem, gdyby wy-