Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trochę się czuł znużony, ale placu dotrzymać było dlań punktem honoru, choćby życiem nałożył. Rotmistrz poił go umyślnie czekając, aż by zaniemógł, chcąc z nieprzytomności jego korzystać. Wśród tego traktamentu dobrał nawet chwilkę, aby się pod jakimś pozorem wysunąć ku stajniom i nakazał ludziom powóz wyciągnąć z wozowni za dziedziniec, konie powyprowadzać, zaprządz i stać w pogotowiu. Ponieważ w stajniach żadnego nie było rozkazu, usłuchano rotmistrza i spełniono jego wolę. Noc tymczasem śpiesznie nadchodziła. Szwalbiński zaczynał w krześle drzémać, budził się i ożywiał, otwierając szeroko oczy chwilami, lecz widocznie słabł, zapominał się i lada chwila wyglądać było można, iż go Madame Siegfried do łoża wyprawi. Rotmistrz kiedy niekiedy potrząsał go za rękaw, przebudzał, podsuwał mu kielich, poddawał zdrowie jednéj ze słynnych saskich piękności i zmuszał do wychylania coraz większych puharów.
Około północy nadeszła wreszcie chwila oczekiwana, Szwalbiński padł głową na poręcz, oczy zamknął, usta mu się szeroko otwarły, chrapać zaczął. Cockius i hajducy pociągnęli krzesło ku łożu i zabrali się układać go na spoczynek, ku czemu przynajmniéj czterech ludzi było potrzeba, gdyż biedny pułkownik cale już sobą nie władał. Rotmistrz wymknął się i poszedł na górę. U drzwi mieszkania żony znalazł dwóch hajduków śpiących na kamiennéj posadzce. Spróbował klamki, pokoje były zam-