Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podano szkło nie wielkiego rozmiaru, kielichy mogące trzymać pół szklanki i sączono powoli. Wit starając się udać zawsze spokojnego, uśmiechał się, szydził, dotrzymywał placu gospodarzowi, napędzał go do wypróżniania.
— Ale po ostatnim, rzekł Szwalbiński, choć mi z własnego domu wyganiać trudno, — jedź sobie mój rotmistrzu z Panem Bogiem, i bywaj mi zdrów. Biedne kobiecisko, musi się trwożyć.
Rotmistrz śmiać się zaczął.
— Szwalbiński, dalipan mnie cię żal, że ty to bierzesz na seryo i na śmieszność się narażasz. Kobieta waryatka.
— Może być, rzekł gospodarz, ale mnie zaklinała, bym ją bronił, więc choć choréj na umyśle, odmówić tego nie mogę. Przytém, powiem ci szczerze, rozmawiałem z nią sam i nie dostrzegłem najmniejszéj oznaki téj nieprzytomności, o którą ty ją oskarżasz. Ja ciebie kochanku znam, tyś szczwany lis, z tobą trzeba być ostrożnym. Jeśli się prosi do ciotki, czému jéj do niéj nie puścisz?
— Bo jutro od ciotki będzie żądała gdzieindziéj. Ona sama nie wié, czego chce. Tak samo od niéj wyprasza się do mnie.
Szwalbiński się mocno zamyślił.
— Kat, że ich tu wié, czyja prawda? rzekł w duchu. Pijmy! dodał głośno.
— Pijmy! dodał Wit.
Pili tedy znowu godzinę prawie całą. Szwalbiński