Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jętną, ramionami ruszył i począł udawać człowieka, który się konieczności żelaznéj poddawał.
Stanął naprzeciw pułkownika z miną zbolałą.
— Mniejsza o to, rzekł, wszyscy żonę moją znają, iż ją podobne dziwactwa napadały i napadają często, trzymaj ją sobie, dopóki sama nie będzie się prosić, abym po nią przybył, co niechybnie wkrótce nastąpi.
Pokazał na głowę ręką.
— Tu, tu, mój pułkowniku, biedna kobiecina dostała bzika, nie pierwszy to raz; nie dziwuję się, że bierzesz na seryo.
Szwalbiński patrzał z uwagą.
— Sam-że zważ, ośm lat żyjemy z sobą, gwałtu jéj nikt nie czyni, ale cóż począć, kiedy Bóg pokarał chorą, trzeba znosić to i czasem, jako nieprzytomną, samemu rozporządzać. Mnie to dziwi, żeś nie słyszał, iż cierpi na umyśle.
— A czémużeś ty mi o tém sam nie mówił? spytał Szwalbiński.
— Jakto nie mówiłem? wyraźniem uprzedził wyjeżdżając.
Szwalbiński potarł ręką po czole, usiłując sobie przypomniéć, ale nie spełna pamiętał, zamilkł.
— Każ że mi dać wina, rzekł Wit, w gardle mi zaschło, uprzedzam wszakże, iż sam pić nie będę.
— To się rozumie, mruknął gospodarz i skinął o kielichy.
Zasiedli tedy we dwóch przy zielonym gąsiorze.