Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzekł Szwalbiński, prawda że chwilowo jestem chóry trochę na nogi, ale rady sobie jakoś dam.
— Przecież mi się z żoną widziéć wolno będzie! zawołał Wit, usiłując to traktowanie przeciągnąć.
— Tak, jeżeli ona się na to zgodzi, primo, i przy świadkach, rzekł po namyśle gospodarz. Herr Cockius! dodał wołając marszałka, proszę iść na górę, pokłonić się pani rotmistrzowéj i spytać, czy chce i dozwala się widziéć z sobą panu Witowi, a razem oznajmić, iż posłuchanie nastąpi nie inaczéj, jak przy świadkach. Ja sam pójdę z nim.
Cockius poszedł szybko, zabawił krótko i powrócił z pokłonem pułkownikowi, a razem prośbą, aby jéj przykrego widzenia się oszczędzono, gdyż ono dla obojga byłoby nieprzyjemném, a zmienić postanowienia jéj nie może.
— Słyszałeś, — rzekł Szwalbiński, to już wina nie moja, chcesz to wypij, aby zalać robaka. Zjedz, odpocznij i ruszaj, gdzie ci się podoba. Nie masz tu co robić.
Wit był w największym gniewie, ale się jął o ile możności poskramiać, aby z nim nie wybuchnąć. Wypadek ten niespodziewany burzył wszelkie jego nadzieje, nie chciał się ruszyć ztąd, nie wyczerpawszy wszelkich możliwych środków ratunku.
Zdało mu się, że mógł jeszcze spróbować pułkownika w hulankę wciągnąć, podpoić i na nieprzytomnym wymódz, co od trzeźwego nie spodziewał się otrzymać. Ułożył więc sobie twarz smutną, ale obo-