Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I włos jéj tu z głowy nie spadnie, przerwał Szwalbiński, za to ręczę.
— A mnie jéj, mojéj własności oddać nie chcesz? Cóż to jest?
— To jest, obowiązek obrony słabych przeciwko tyranom, zawołał pułkownik. Siadaj! napij się, jeśli chcesz, odpocznij i ruszaj potém szukać na mnie sprawiedliwości, gdzie ci się podoba. Ja ci żony nie dam.
— A to coś osobliwszego! krzyknął Wit, to coś osobliwego, pułkowniku, co ci jest?
— To mi jest, że krzywdy jéj czynić nie dam. Jeśli dobrowolnie zażąda jechać, zgoda — jeśli powie, że nie życzy, klnę się na honor rycerski, nie dam ci jéj, rzecz skończona.
To mówiąc Szwalbiński, którego jeszcze nigdy rotmistrz tak ożywionym nie widział, podniósł ociężałą głowę do góry, usta wygiął w łuk, brwi namarszczył, czoło mu się pofałdowało i uderzając ręką po krześle, jak był zwykł, gdy chciał coś mocno potwierdzić, powtórzył:
— Nie dam ci żony, mości panie, boś jéj nie wart.
— Pułkowniku! oburzony krzyknął Wit, namyśl się, co czynisz! Ja na wszelki sposób mojego sromu i zadanego mnie gwałtu pomsty szukać będę; wiesz, że ze mną gra niebezpieczna, namyśl się...
— Ze mną także ludziom niewygodnie bywało,