Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

długim w dolinie i wyglądała zamożnie. Miała nawet ku wygodzie mieszkańców i przejezdnych nie jedną karczmę, ale dwie po dwóch rogach. Tylko jedna z nich Zelmanową zwana, właśnie ta, o któréj mowa, obszerna była bardzo, z zajazdem wielkim i wyglądała już na austeryę, druga zaś maleńka, była sobie skromnym szynczkiem, polującym na przechodniów. Zelman, arendarz, którego familia od stu kilkudziesięciu lat zajmowała intratną tę sadybę, trudnił się oprócz tego handlem, odbywał dalekie podróże, miał stosunki w kraju znaczne i powszechnie miany był za majętnego i uczciwego człowieka. On téż sam już nie zajmował się szynkiem, wyręczał go syn młodszy i liczna rodzina. Mimo bogactw, o których mówiono, żydzi bardzo pilnie około drobnych swych interesów chodzili, targowali się uparcie o dydka, i żyli jakby byli ubogiemi.
Co niedziela, szczególniéj pod te czasy, gdy lud do zabawy jest skłonniejszy, sprowadzano skrzypki lub cymbały i na tańce nietylko ludek z Bożéj Woli się schodził, ale i z sąsiednich wioseczek. Nigdzie tak ochoczo nie hasano jak tutaj.
I téj niedzieli zanosiło się na wielkie zbiegowisko. Był to czerwiec, i choć przednówek, a u niektórych chleba dosyć, ale już zboże płowiało, żniwa były za pasem, a roboty około siana dosyć; więc po znoju, i po głodzie może, ochota brała wypić i potańcować. Snać na to rachowano, bo choć kilku ledwie starszych gospodarzy siedziało, gwarząc przy kwarcie za sto-