Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łem, a wielka izba była niemal pusta, już w końcu skrzypki się stroiły i ogromna basetla czerwona, z brzuchem do góry wypiętym leżała, czekając na ławie, aż jéj burczéć każą.
Za balasami przy szafie Sure i mały Icek oczekiwali na gości, cały ogromny patyk nad ich głowami obwieszony był obwarzankami pozłocistemi. Podłogę czysto umiecioną wysypano nawet żółtym piaskiem. Coraz téż ktoś nowy próg przestąpił i grono poważniejsze się zwiększało. Szło to jakoś powoli a przyczyną tego zapewne był wieczór pogodny, ciepły, spokojny i powietrze wiosenne jeszcze, wonne, którém na podwórku odetchnąć było miło. Kupkami ludzie stali w ulicy, lubując się miłéj porze i nie śpiesząc do karczmy. Z pagórka, na którym stała Zelmanowa Wiecha, widać było dobrze i wieś i okolicę daleko. Jeden to z tych podlaskich kątów szczęśliwych, do których mało kiedy nieprzyjaciel zajrzał, i gdzie niejedno życie ludzkie, w zielony cień drzew się przytuliwszy, przeszło błogo, jak senne marzenie. Dokoła stojące lasy zdały się pilnować, aby tu nie weszło zepsute świata powietrze i zatrute jego oddechy. Pod ich osłoną na polach bujały płowiejące zboża, i kryła się wieś szara ze swemi gruszami i lipami, ze swym kościołkiem poczerniałym wśród jodeł i klonów, i ze dworem na pagórku, który zdala, jakby ładu dozorował, wyniósł się trochę wzwyż i rozsiadł bardzo wspaniale. Kupa drzew koło