Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tomność. Marya szła za nim, powtarzając z konwulsyjną natarczywością: Precz! precz!
W téj chwili była ona silniejsza nad niego, przemogła — uszedł.
Wrzawa wywołana w całym domu tą sceną, ściągnęła do pokoju, a nawet pod okna ludzi z całego niemal dworu. Rotmistrz uchodzący mógł widziéć ścigające go oczy sług, świadków sromoty, jaką poniósł; podniosło to gniew jego bezsilny, którego się wszyscy lękali. Domowi rozbiegli się natychmiast. Basia, która niepostrzeżona przytulona pozostała za drzwiami, natychmiast po wyjściu rotmistrza przypadła do nóg pani.
— Co mam czynić? — zapytała.
— Uciekaj.
— Ale cóż się z wami stanie?
— Ja się nie lękam niczego... idź, uchodź, ten człowiek do wszystkiego jest zdolny... idź do Wojewodzinéj i powiedz jéj, czego byłaś świadkiem. Powiedz, niech mnie ratuje, ja dłużéj tak żyć nie mogę... Uchodź.
Basia rzuciła się jéj do nóg i nie powracając nawet do mieszkania, przez ogród uciekła do wioski, nim rotmistrz ochłonąwszy gonić za nią rozkazał.
Wróciwszy do swego mieszkania na drugim końcu domu, nim pozbierał myśli i wyburzył się, rzucał się zrazu, jak lew po klatce, naostatek zawołał sługi i kazał sprowadzić Marmarosza. W niedostatku chorego Weldera tym jednym mógł się wysłużyć. Nie