Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Otóżem wpadł, pomyślał sobie, między młot a kowadło, dałem temu człowiekowi słowo, że żony dopilnuję, a ta mnie błaga, abym ją oswobodził!
— Pani piękna! zakłopotany zawołał pułkownik, gdy już jesteśmy na tym punkcie, sądzę, iż mogę ją spytać, czy — boć to w tém nic nie ma zdrożnego — miłość jaka nieszczęśliwa skłania panią do tak stanowczego kroku?
— Miłość? rozśmiawszy się smutnie, odrzekła kobieta; a! nie! innéj nie mam ja w sercu nad miłość ku dziecku mojemu. Jedyny człowiek, któregom kochała, nie żyje, pragnę tylko ocalić dziécię, które on nienawidzi i uchronić się od nieznośnego dla mnie związku i pożycia.
Szwalbiński niedowierzająco poglądał. — Jakto? tak piękna? tak młoda? tak łatwo mogąc u nóg swych widziéć świat cały, wyrzekłaś się piękna pani...
— Nie bierz pan miary z osób płci mojéj, któreś po świecie mógł spotkać, odparła cicho Marya; jam cicha, biedna, przygnębiona i od świata nie pragnę nic nad spokój, nad opiekę dla dziecięcia, a swobodę dla siebie, bym choć płakać mogła bez przeszkody po nieopłakanéj méj stracie.
Zamyślił się mocno i głęboko pułkownik. — Jakże ja mu tu żony nie mam dać? quo titulo? szepnął sam do siebie, gdy przyjedzie i jak o depozyt się upomni? Ot tom dobrowolnie wpadł w łapkę, pięknéj niewieście odmówić trudno, a słowo dane.