Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

było można. Wołano wina. Wina!... Wit wysłał po nie do lochu; kluczów od niego nie było. Odbić kazano drzwi i stara klucznica poszła po butle węgrzyna. Spokojniuteńko zstąpiła do znanych sobie piwnic z latarką, wiodąc hajduka, który miał wino zabierać. Lecz zaledwie tu weszli, z końca drugiego lochu usłyszeli jęki i jakby bicie we drzwi żelazne. Na odgłos ten wszystko, co żyło pouciekało, hałas, wrzawa, przerażenie po całym dworze. Porucznik Marmarosz wpadł do pokoju bawialnego, wyzywając gospodarza.
— Panie! — zawołał ręce łamiąc — w piwnicach coś jęczy! klucznica o mało życia nie postradała, hajducy uciekli... Duch pokutuje...
Wit się namarszczył.
— Przywidziało się im; idź waćpan sam, weź ludzi — w biały dzień duchy się nie pokazują.
Marmarosz, choć stary wojskowy, zabobonny był.
— Każ mi pan iść na armaty — rzekł — pójdę, ale na siły czyste czy nieczyste z tamtego świata, nie pójdę.
Wit się rozwścieklił; wypadł sam.
— Chodź waćpan ze mną!
Widząc pana lecącego ku lochom, gawiedź posunęła się za nim.
Rotmistrz już był po gdańskiéj wódce, a na męztwie mu nigdy nie zbywało. Wkroczył więc odważnie do piwnicy, ale zaledwie zszedł po schodach, po-