Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słyszał rozpaczliwe bicie we drzwi żelazne i stłumione jęki. Zadrżał, stanął.
— Co u stu diabłów! — zawołał — trzeba dotrzéć.
Poszedł więc śmiało daléj, tłum pozostał opodal. Zbliżając się już ku drzwiom, rozpoznał głos ludzki, choć wyrazów dosłyszéć nie mógł. Krzyk Weldera rozbijał się w podziemiu wilgotném. Wit, jakby się czego domyślał, podszedł żywiéj. Drzwi były zaparte i zaryglowane; stanął i słuchał.
— To głos Weldera! — Pobladł. — Welder! — zawołał.
— Ja, Welder! ratujcie! ratujcie!
Śmieléj Wit rzucił się ku drzwiom, lecz kluczów nie było. Przyłożył ucho do nich.
— Kto cię tu zaparł?
— Ten rozbójnik Panas...
Rotmistrz nie chciał, aby wszyscy wiedzieli, jak się to stało; przymuszonym śmiechem zarykotał nagle.
— Po kowala! — krzyknął. — Welderowi się drzwi zatrzasły i sam się w pułapkę złapał...
Strach tedy wielki gawiedzi śmiechem się skończył, co żyło pobiegło w dziedziniec z rozwiązaniem zagadki. Wit pozostał sam: przycisnął się do drzwi.
— Słuchaj, Welder — ani słowa o tém, jak się stało: tyś się sam zatrzasł. Otworzą ci zaraz; szlij na okół tego zbója szukać... niech go choć z piekła dobędą... On nie może być daleko...