Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

klucznik poszedł przodem, wiedziono go widocznie do więzienia.
Wereszczace nie tak było straszném zamknięcie, jak gwałtowne oddzielenie go od Piotra, dla którego samotności się obawiał. Nie było wszakże sposobu, bo na domaganie się o rozmowę ze starszym, odpowiedziano mu tylko groźbą, fukiem i popchnięciem na ścieżkę, która miał iść. Żołnierz niósł za nim węzełek. Weszli w podwórzec obszerny, staremi drzewy zarosły, i tak opasany ogromnemi kortynami, iż świata za niemi widać nie było. Kilka baszt i wysokich gmachów, studnia, trochę zżółkłéj trawy, nic więcéj nie zobaczył Wojski. Prowadzono go po naradzie właśnie do jednéj z owych baszt niepocześnie wyglądających i po wązkich schodkach nie wygodnych na drugie piętro. Tu drzwi dębowe otworzył klucznik, wskazał oczyma więźniowi wnętrze, Wojski wszedł, wrzucono jego tłómoczek i wrota zaparły się szybko za nim. Pozostał sam...
Pierwszém staraniem jego było daną mu tak uprzejmie kwaterę obejrzeć. Składała się ona z ciupki przy wnijściu wązkiéj i właściwego mieszkania, z jedném oknem małém, wysoko umieszczoném, do którego przecie w grubości muru wyciosane wiodły schodki. Okno żelazne, opatrzone kratą, gdy spojrzał przez nie, wskazało Wojskiemu, że się znajdował w zamku, na ogromnéj jakiejś górze wzniesionym. Widok ztąd rozciągał się na odległy krajobraz górzysty, który wstęga szerokiéj rzeki przecinała.