Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Weszło słońce blade... żołnierz dodany im do towarzystwa spał. Piotr dumał. Wereszczaka przyglądał się; jechali a jechali... ale teraz jakoś bardzo wolno i pod górę. Zdawało się Wojskiemu, że żołnierze pobiegli przodem, oficer coś zakomenderował. Góra była stroma i konie ledwie się wlokły. Trwało to dobry kwandrans, gdy nagle jakieś wrota skrzypnęły, konie uderzyły o bruk, zrobiło się ciemno, wjechali w bramę sklepioną. Wóz stanął. Przez okna widać tylko było kręcących się żołnierzy, biegających ludzi, pośpiesznie zwołanych jakichś kluczników. Piotr ruszył się z siedzenia, aby obejrzéć.
W tém kłódkę zamykającą drzwiczki otwarto, odemknięto powóz i mężczyzna w szaréj opończy dał znak siedzącym wewnątrz, ażeby wysiadali. Domyślili się, że ich do jakiegoś zamku i więzienia przywieziono. Wóz dokoła otaczali żołnierze; wrota, któremi wjechali już były zaparte. Przez drugi otwór ich przeglądał obszerny dziedziniec, otoczony mury wysokiemi, do których przyparte były zabudowania posępnie wyglądające. W jednym rogu baszta ogromna z wązkiemi okienkami, nie tynkowana, górowała po nad mury.
Gdy pan Piotr wysiadł, otoczono go natychmiast i oddzielono od Wereszezaki, który ledwie miał czas uścisnąć mu rękę. Poprowadzono go przodem pod strażą w podwórze i znikł Wojskiemu z oczów. Po chwili kazano wysiąść i jemu, obstąpili go żołnierze,