Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wodzinéj, która nie przyznając się do niego, sama zwyciężyć go chciała pracą. Dwór téż dopomagał z całém przywiązaniem, jakie miał dla niéj; wysilano się na wyszukanie rozrywek i zajęcia. Z każdym dniem wszakże, niepokój rosnął. Napisała do syna, znajdującego się w Warszawie, aby wieści zasięgnął z Drezna, otrzymała odpowiedź głuchą, nie zaspakajającą, zawierającą z resztą znane jéj już wypadki, mniéj dokładnie tylko opisane.
Nad losem téj biednéj kobiety, która się pod jéj wychowała okiem, płakała po cichu, wyrzucając sobie poniekąd, że jéj wyjść dozwoliła za Zagłobę, lecz możnaż było przewidziéć taką przyszłość, któréj żadna ludzka moc odgadnąć nie była w stanie?! W modlitwie, w ulubionym świętym Franciszku Salezym, całą pociechę czerpała wojewodzina.
Długie przechadzki, które powoli, podpierając się na kijku, po ogrodzie i okolicy odbywała, najulubieńszą teraz stanowiły jéj rozrywkę. Zwykle chodziła sama jedna, a jeśli ktoś z troskliwych o nią ludzi, chciał towarzyszyć, szedł z daleka, niepostrzeżony, aby jéj myślenia, modlitwy, a czasem i łez nie przerywać. Jednego wieczora, wyszła tak wojewodzina za zamek, ulicą do niego wiodącą, ku figurze Zbawiciela przy słupie, którą sama wystawie kazała. Piękny, kamienny posąg, zdobiący tę kapliczkę, sprowadzony był z zagranicy i uderzał prostotą pomysłu i wykonania, rzadką w XVIII wieku. Naprzeciw kapliczki, stała kamienna ławka pomiędzy dwiema