Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lipami, tak, że usiadłszy tu staruszka modlić się mogła. W piątek zwykle zapalano lampę przed Zbawicielem, tak jak w sobotę w drugiéj podobnéj kapliczce przed Najświętszą Panną. W alei staréj było kilka takich stacyj pobożnych. Wojewodzina zasiadała tu i przynosiła w kieszeniach, umyślnie na ten cel do sukni przyszytych, trochę różnego ziarna dla ptaków. Wróble dworskie, że to było nieopodal od zamku, ptastwo żarłoczne, przebiegłe i rozumne, zobaczywszy wojewodzinę, z lipy na lipę przelatywały za nią stadem, i czychały na ten podwieczorek. Zlatywały się niemal do nóg staruszki i czubiły, wyrywając sobie tę zdobycz. Niekiedy i dzikszy jaki ptak spuścił się od lasu ku téj biesiadzie. Widywano czasem gołębie, czasem ruchliwe sroki, zaglądające, co się tam działo pod lipami. Ulica ta prowadziła tylko do pałacu i zabudowań dworskich, jeździli więc nią tylko ci, co jaką mieli potrzebę.
Wojewodzina właśnie wysypała była parę garści zboża, na które się wróble krzycząc wrzawliwie rzuciły, gdy ucho jéj uderzył tentent jakby skromnego włościańskiego wozu. Wyjrzała nieco za gałęzie i dostrzegła w dali coś jakby furkę chłopską, około któréj czy się co zepsuło, czy koń ustał, bo zdała się zatrzymywać. Staruszka wzięła do ręki książkę pobożną, którą miała w kieszeni, i zaczynała się modlić, gdy usłyszała chód pośpieszny. Zwolna podniosła oczy, i zdziwiło ją, gdy ujrzała kobietę z dziecięciem, która żywo, nie oglądając się, przypadła do