Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rodu, gdyby to był człowiek obcy, poszedłbym, stanął ze świadkami przed sądem i pociągnąłbym go jako zbójcę na szubienicę. Lecz i tu — gdzież świadkowie, którychbym mógł postawić? Byliśmy sami otoczeni ludźmi jego obozu i wyboru. Jam pozbawiony przyjaciół, on ich ma podostatkiem w Dreznie i Warszawie, gotowi mi samozwaństwo zarzucić!
— To być nie może — zawołała gwałtownie wojewodzina — ja, żona, tylu innych ludzi, zeznają przecie.
— Ale ja sprawy téj rozgłaszać nie mogę, nie chcę, nie powinienem, nie będę — odparł Piotr. — Najprostsza rzecz byłaby pójść i ukarać mordercę śmiercią, lecz... rąk moich kalać krwią... nie mogę!.,. Zmusić go postrachem do ucieczki? Zawsze się rzecz rozgłosi. A! pani — dodał Piotr — głowę tracę.
— Słuchaj-że — przerwała staruszka — przecież choć dla żony i dziecka postanowić coś potrzeba. Zdaje mi się, że fałszywe masz pojęcie o krzywdzie, jakaby się przez to rodzinie i imieniowi stała. W której-że familii nie znajdzie się wyrodek? Tęczyńscy, najznakomitsza rodzina nasza, musieli zamknąć Dorotę. W ciągu wieków dotknął Bóg niemal każdy z domów naszych hańbą, która pokornemi być każe i do cnoty pobudza. Dla czegoż oszczędzać złego człowieka?
Piotr zamilkł, zadumał się, łza mu z oczów pobiegła.
— A! — rzekł — to dla mnie niepojęta, jaka