Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czy jaśniéj istotnie było, czy już oczom bardziéj swojsko, Wereszczaka siadając na podaném krzesełku, ujrzał przed sobą wyraźniéj, kobietę nie młodą, z oczyma czarnemi, wlepionemi ciekawie w niego, i rękami założonemi na piersiach, stojącą w oczekiwaniu i milczeniu. Ubrana dosyć schludnie, ale znać tylko co od gospodarskiéj pracy, przyglądała się ciekawie przyprowadzonemu jéj jegomości.
— Mówisz jejmość po polsku? zapytał Wereszczaka.
— A jakżebym mówić nie miała, kiedy jestem z Warszawy rodem, odparła z dobitnym akcentem mazowieckim, tylkom poszła za Niemca, który przy dworze służy, i — ot...
— A znasz tu pani dużo ludzi? spytał Wojski.
— Cały świat! mój jegomościuniu odpowiedziała, opierając się na krześle, niech pan wielmożny śmiało mówi, o co idzie. Ja swojego nie zdradzę, dodała. Mój mąż człek mały, pełni służbę przy pokojach, ale to nic, przez niego to téż czasem więcéj zrobić można było, niż przez nieboszczyka Fleminga. Choć Niemiec, panie, ale głowę ma.
— Dobrze i to wiedziéć, moja jejmość, rzekł Wereszczaka, ale mi nie idzie tyle o protekcyę przy dworze, jak o jedną delikatną sprawę.
Kobieta ręką machnęła, uśmiechnęła się.
— Ej! éj! rzekła, to już pewnie jakaś spódniczka, a jegomość jeszcze może i żonaty! Panowie, pa-