Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

myślał się, iż polowanie to mogło być w związku ze sprawą, a domysł poparty został tém, iż hrabina Orzelska przysłała od siebie pazia ze dworu, który zaproszenie do Moritzburga ustnie i najpilniéj nalegając powtórzył.
Chociaż tego rodzaju myśliwstwa, jakie się tu zwykle w zwierzyńcu odbywało, pańskiego wprawdzie i wygodnego; ale wcale nie zabawnego, Niemira nie lubił, nie można się wymówić było. Strzelano tu do oswojonego niemal zwierza, nie mającego gdzie uciekać, ogrodzonego płotami, ale król i jego towarzysze celności strzałów dać mogli dowody. Aby do Moritzburga zdążyć, należało wstać dosyć rano, bo droga nie najlepsza była i kawał dobry, a na miejscu przebrać się należało jeszcze. Zrana deszczyk pokrapiał i pora była nie wesoła. Niemira ziewał, Panu Bogu ofiarował utrapienia swe, wzdychał do domu i myślał, rychło się téż od téj kaźni uwolni. Wreszcie otłukłszy nieco boki, przerznąwszy się przez lasy, ujrzał rząd domków i błyszczący staw, wśród którego wznosiły się wieże Moritzburga. Mieścina pełną była wozów dworskich, koni i ludzi, wszystkie gospody pozajmowano, o małą izdebkę do przebrania się trudno było, służba biegała zafrasowana, szczęściem podskarbi, który miał zawczasu zamówiony pokój, kasztelana do siebie zaprosił, w chwili, gdy ten już pozasuwawszy firanki w powozie, chciał w nim przystąpić do zmiany ubioru.
Wypogodziło się wreszcie, jak to po chmurnych