Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

porankach najczęściéj się trafia, dzień się zrobił prześliczny i nasi panowie przekąsiwszy coś w gospodzie, aby na królewskie specyały nie czekać, ruszyli cienistą aleją ku zamkowi. Tu już cały dwór myśliwski się zbierał, odzywały trąbki, biegali jezdni i coraz nowy powóz, lub nowa kalwakata nadbiegała ku pałacowi. Przybyło i kobiét kilka ze dworu, nadjechała konno hrabina Orzelska, w amazonce żółtéj z czarnemi ozdoby, w toku z piórami czarnemi, różowa, wesoła i jakby odmłodzona. Kasztelan znalazł ją znowu piękniejszą i milszą, niż ostatnim razem. Mijając go, skłoniła mu się i uśmiechnęła jakoś tajemniczo, a wielce obiecująco. Musieli pośpieszać co żywo na dziedziniec zamkowy, gdyż, jak się okazało, polowanie odbyć się miało w lasach okolicznych, nie w zwierzyńcu. Powozy i konie królewskie czekały na zaproszonych. Gdy weszli w dziedziniec, trąby dawały już znak wyjazdu, król siedział na koniu, przy nim cały dwór młody, hrabina Orzelska, Rutowski, Vitztuhmy, Lagnasco, kilku cudzoziemców, para książątek niemieckich i świta liczna. Podskarbi z kasztelanem zabrali się, nie mając własnych koni, na myśliwski wóz króla, który prócz nich i jednego szlachcica z pod Altenburga, nikogo więcéj nie zabierał.
Ustawiono się porządkiem i orszak pański wyruszył. Okazały był i piękny, chociaż na łowy nie przystrajano się zbyt świetnie. Zwykle po nich dopiero następujący obiad, lub wieczerza w wielkiéj sali,