Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żona mrugnęła, ale on z powagą mówił daléj:
— Tak! tak! dostojnym cudzoziemcom prawda się należy. Jakże chorą kobietę, delikatną, mieścić w domu i familii grubianów takich, ludzi niewykształconych, chłopów nieokrzesanych? Cóż z tego dobrego być mogło?
— Już to prawda, przerwała filuternie piękna Krystyna ciągle koląc się w palce, aby się zdawało, że coś robi, mój mąż choć surowy, ale mówi prawdę. Zawsze prawdę!
— Ludzie są bez wychowania żadnego, chciwi. Ruszyła ramionami. — My z niemi przez płot żyjemy, a nie mamy spokoju, cóż dopiéro gdyby pod jednym dachem przyszło? Istotnie oszaléć można!
Była chwileczka milczenia, pani Krystyna Stolzowa dodała:
— Parę razy przez okno widziałam tę panią. Wyglądała bardzo mizernie biedaczka i obchodzili się z nią, to postrzedz było można i zdaleka, grubiańsko, nieznośnie. Płakała nieraz w oknie siedząc, dziecku ani na próg, jéj ani do ogródka. Ten idiota Michel ze swemi długiemi rękami do kolan, włóczył się jak cień za nią, jeśli nie on, to stary Busse, jeśli nie stary Busse, to ta baba straszna jak jędza, a daléj dzieci.
Nagle zamilkła; skorzystał z téj pauzy poważny Stolz i rzekł:
— My panie, nic nie wiemy! Dostojnym cudzoziemcom prawda się należy, ale myśmy obcy téj