Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sprawie. Tak! tak! słyszeliśmy, coś się stało, zabrakło téj pani i dziecka jednego dnia, więcéj nie wiemy nic.
— Jakże wyjść mogła, zapytał Wojski, jeśli, jak pani sama powiadasz, tak pilnie była strzeżoną!
— Ja nie wiem! szepnęła Krystyna, patrząc na robotę i zwracając się do męża, rzekła po niemiecku:
— Ty Eberhardzie nie wiész nic także.
— Ja, nie wiem nic a nic. Nie lubię patrzéć w okna cudze i mięszać się w cudze sprawy. Proszę pana, niech pan spojrzéć raczy, posadziłem dwa kasztany sprowadzone od ogrodnika z Pillnitz, aby mi znienawidzony widok na ten chléw zakryły.
— Ale mi téż pozwoli pan spytać, wtrąciła Krystyna przelotnie spoglądając na Wojskiego, któremu się uśmiechnęła bardzo mile, dlaczego i z jakich powodów téj pani tak pilnowano? kto ją tu osadził? ona o ile mnie się zdaje, nie prawdaż mężu? (świadczyła się nim ciągle, a on potakiwał z powagą wielką) nieprawdaż mężu, wcale nie była obłąkaną, tylko uciśnioną i nieszczęśliwą.
Spojrzała na Wojskiego badawczo.
— Téj całéj historyi nieszczęśliwéj kobiety, gdybym ją pani chciał nawet opowiedziéć, nie wiem czybyś mogła uwierzyć. Tyle tylko jéj powiem, iż ta pani nie była wcale obłąkana, ale, jak pani powiadasz, była przez nikczemnego człowieka prześladowaną okrutnie. Trzebaż takiego losu, ażeby w chwi-