Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dzy za gospodą stoją, jeśli nie pouciekali, jakże się to ma taić?
Piotr zastanowił się.
— Mnie nikt nie zna — rzekł, to wszystko jedno.
— Ale ludzie wojewodzinéj? dodał Kulesz.
— Potrafimy to wytłómaczyć; ślij waćpan po księdza, dwa rydle u żyda wziąć i mogiłę wykopać pod krzyżem, reszta moja rzecz. Ja biorę na sumienie, dość.
Kulesz stał chwilę, ale mówić już nie miał co, skłonił głowę, potarł czoło.
— Po księdza ja pojadę sam — dodał — a kopać grób będzie dosyć czasu i późniéj. Cóż z ludźmi jego?
— Zabrać ich.
Lecz gdy rozkaz ten został wydany, nie czas już było ludzi chwytać. Dostrzegli oni, co się stało z panem, dopadli wozu, jeden siadł na koń i puścili się cwałem nazad do Borszczówki, choć sami nie dobrze wiedzieli, czy się to na co przydać może.
Piotr uchwycił wiadro wody stojące przede drzwiami, nachylił je, wypił do połowy i otworzywszy drzwi do izby wszedł. Leżał w niéj Wit, jak go był rzucił na ziemi, ale znać się chciał wyplątać z więzów, bo łóżko sobą z kąta wyciągnął, a węzły zaciśnięte jeszcze mocniéj, w ręce mu do krwi się wjadły. Piotr popatrzał nań, i siadł naprzeciw na ławie.
— Wicie, zawołał — zbrodniczemu życiu twojemu ostatnia wybiła godzina. Dać cię w ręce katów,