Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakby Piotr, jedźmy, pojadę jeśli nie dla mnie, to dla ciebie.
— Dla kogo chcesz, Jezu najsłodszy, rzekł Wojski, ale trzeba ci jechać, tu cię strawi i zjé ta rdza tęsknoty próżniaczéj. Człowiek póki żyw, musi żyć.
Tak skończyli rozmowę, zwolna wracając ku miastu. W drodze, na wielkiéj lipowéj alei, spotkał ich orszak królewski. Król, następca, jego młoda żona, hr. Orzelska, Rutowski, dwór cały konno, śpieszył na jakąś wymyśloną fetę, która się miała odbyć około pałacyku ogrodowego. Twarze te uśmiechnięte, jakby ironią swego wesela, mignęły dwom smutnym wygnańcom. Skryli się w cień lip gęsty, aby ich niespostrzeżono. Ten świetny orszak, był jakby ostatniém stolicy niemieckiéj pożegnaniem, wesołéj powierzchownie, a smutnéj w istocie, bo grożącéj ruiną, jak grozi każdy ludzki zbytek i pycha. Wśród téj wytwornéj rozrzutności, szeptało coś o upadku przyszłym, który miał zmiękłych w rozkoszach ludzi, wziąć bezbronnych. Bezmyślna ta zabawa dni i nocy, poświęconych używaniu, patrzała już z pewnym instynktownym strachem, na surowe skąpstwo Berlińskie i militarną potęgę Prus. Jeszcze wielka przeszłość saskiego rodu, jakby urokiem czaru osłaniała to gniazdo, a już się uszczuplało dokoła, na czém ono rozłożoném było.
— Jedźmy! — powtórzył idąc Wojski, wspaniale tu, pięknie, modnie, bogato, a w naszych przecież