Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jezu najsłodszy, tylko ty mi się już nie frasuj, a spuść na mnie, zresztą wszystko będzie dobrze.
Piotrowi ciężyło najwięcéj to, że bezczynnym być musiał, a oddalić się ztąd nie mógł, dopókiby o losie żony nie miał pewniejszéj wiadomości.
Tydzień prawie ubiegł na nieznośném oczekiwaniu. Wereszczaka tylko wycieczki próżne w okolice przedsiębrał nadaremnie. Wtém ranka jednego nadbiegł któryś z ludzi, pozostałych na dawném mieszkaniu Wita z oznajmieniem, iż ów nieznajomy człek przybywający ze wsi nadjechał, czegoś niezmiernie pomięszany i zrozpaczony, domagając się co najprędzéj rozmowy.
Wojski i Piotr pobiegli niezwłocznie do gospody Chodził przed nią człek nie młody, w kapeluszu czarnym, w granatowym surducie z ogromnemi guzami, z biczyskiem w ręku. Gdy ujrzał idących ku sobie, znać pana Piotra wziął za rotmistrza i poskoczył ku niemu, ale rychło się opatrzył i cofnął.
— Powiedzcie mu, że jestem bratem, że o wszystkiém wiem, że tamten umarł, rzekł pośpiesznie Piotr do Wojskiego.
Wereszczaka spełnił to zlecenie, ale Niemiec posępnie milczał, słowa nie mówiąc, dopiéro po długich rozprawach, dał się do izby na pół wolą, pół siłą zaciągnąć. Posłano po urzędnika sądowego. Sas, który dla cudzoziemców był dosyć zuchwały i oporny, na widok munduru zmiękł zu-