Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wit — o! to prawda, alem ja jéj pragnął tém więcéj, tém straszniéj. Gdyby nie ona, po cóżbym miał porywać się na ciebie?
— Więc to cię szatan miłością zapalił do anioła! zawołał Piotr, i trzeba ci było przez krew iść.
— Przez krew, przez gwałt, przez zbrodnie, do nieszczęścia tylko, do kary, bom chwili spokoju i jednego uśmiechu i nic oprócz obrzydzenia i wstrętu nie zyskał. Musiałem szaléć gorzéj, niż wprzódy, bom miał naczynie przy ustach, a pić nie mogłem a piłem truciznę.
Piotr stanął naprzeciw niego.
— Gdzie Marya? zapytał — mów, mów mi!
Nie było odpowiedzi, Wit ponuro wejrzał, milczał.
W téj chwili zatętniało, na gościńcu słychać było wózek i dzwonek, ksiądz jechał.
— Już! odezwał się Wit blednąc, już...
Piotr drzwi roztworzył, a sam na progu przykląkł. Staruszek siwowłosy z piękną, jasną, pogodną twarzą, z jaką Świętych Pańskich malują, stał na progu, trzymając w rękach osłonione białym rąbkiem naczynie kryjące Boga. Wchodził, modląc się, nieśmiało i potoczył oczyma, szukając chorego.
W téj chwili Piotr za nim drzwi zamknął.