Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żył usta. Machinalnie wyszedł ku drzwiom i słudze stojącemu opodal rozkazał przynieść wody. Czekał znów na nią w progu, nie chcąc wpuszczać nikogo i chwycił dzban i szklankę. Milcząc nalał, pochylił się i drżącą ręką przystawił do ust napój. Wit chciwie go pochłonął, wzniósł oczy na bratanka ponure i uśmiechnął się.
— Nie męcz mnie, wyjąknął, mam umrzéć, — przystaw że mi broń tu do czoła, niech skończę, niech raz skończę.
— Księdza, czekam księdza, krótko odparł Piotr, musisz się jednać z Bogiem.
Wit głową potrząsł.
— Dla mnie nie ma przebaczenia, bo ty mi nie przebaczysz, nigdy.
Piotr nic nie odpowiadając, powlókł się na ławę i oparł głowę na dłoniach.
— Do moich nieszczęść, wyjąknął, trzeba było, ażebym został zmuszony katem mu być, oprawcą, abym i ja się oblał krwią braterską. Tak — lecz dawnośmy przestali być braćmi.
— Nie winuj mnie winnego, zbrodniarza, odezwał się Wit; winuj kobietę, co weszła między nas dwóch ze spojrzeniem słodkiém, z uśmiechem aniołka, z urokiem obietnic szczęścia, ona, ona winna, żem bratobójcą został.
— Co? ona? zaryczał Piotr, ty śmiesz rzucić cień na nią? Czyż kiedykolwiek...
— O! ona mnie zawsze nienawidziła, przerwał