Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbladła i smutna obudzały w nim współczucie i litość.
— Jakto? zapytał, panią narzucono? alboż pani nie jedziesz i nie czynisz, co sama życzysz?
Marya zamilkła, potrzęsła głową, spuściła oczy.
— Milczenie jest przyzwoleniem, rzekł Szwalbiński. Pani mi się wydajesz tak łagodną i dobrą, o czém cała jéj śliczna twarz poświadcza, iż byłoby zbrodnią w najmniejszéj rzeczy wolę jéj cudzą narzucać i życzeniom się sprzeciwiać.
Marya podniosła oczy nań, westchnęła; nie odpowiedziała jeszcze; tylko serce jéj uderzyło silniéj, i rzekła sobie w duchu, ażaliby nie godziło się spróbować przynajmniéj rozczulić tak skłonnego do współczucia człowieka i przeciągnąć go na swą stronę.
— Ja dawno nie mam méj woli, rzekła, ale godziż się panu spowiadać z naszych spraw domowych?
— Dla czegóż nie? i owszem, rzekł Szwalbiński; pana rotmistrza ja dawno znam, to dobry człek, ale utrapieniec. Żadnéj dla dam galanteryi, żadnego względu, despota, despota!
Uśmiechnęła się piękna pani.
— Pan go znasz dawno?
— Z Saksonii, odparł Szwalbiński, gdym jeszcze nogami ruszał i służył czynnie przy dworze, gdzie się i on kręcił. Pani dobrodziéjka mnie, jako czcicielowi niewiast wiernemu, śmiało możesz mówić wszystko, a ja mu porządnie uszy natrę.