Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szanowny panie, odezwała się Marya, między mną a mężem moim stosunek oddawna jest taki, że tu już nic pomódz nie może, tylko wiekuisty rozdział.
Pułkownik ręce podniósł do góry.
— Być że to może?! zawołał; wielcy Bogowie! do tego przyszło z miłości szalonéj?
— Téj między nami nie było nigdy, przerwała Marya; zmuszoną byłam, niestety! choć wdową już naówczas, oddać mu rękę (spuściła oczy) życie mnie i jemu stało się ciężarem.
— Ależ ten pośrednik, ta śliczna dziecina? spytał pułkownik.
Matka ściskając dziecię, ze łzami szepnęła:
— To dziecię mego pierwszego małżeństwa, jedyne.
— I ten człowiek, mając taki skarb, zawołał Szwalbiński, nie potrafił go ocenić! Wszak państwo żyjecie z sobą?
— Lat blizko ośm, cicho szepnęła Marya.
— Zawszem posądzał rotmistrza, dodał Szwalbiński, że mąż z niego być musi nieszczególny, ale żeby rzeczy posunięte były tak daleko... tak daleko...
— Pocóż o tém mówić mamy? zawołała Marya, któréj łzy się rzuciły mimowoli.
— Owszem, piękna pani moja, gdy los zdarzył, że ją mam szczęście widziéć pod dachem moim; mówmy otwarcie, może ten niespodziany los zdarzy, że ja stary grat przydam się na co czcigodnéj nie-