Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a badać jéj o to nie śmiał wszakże, aby się sam nie wydał.
Umęczywszy przytomnością swą Maryę, którą chciał natchnąć trwogą, bez pożegnania rzucił się ku drzwiom i wyszedł.
Opodal w przedpokoju stała z założonemi rękami Lina.
— Mojéj żonie jest gorzéj, gorzéj, rzekł, lekarza się doprosić nie mogę. Co ona robi, gdy mnie nie ma? czy...
— Płacze! płacze! rzekła Holzerowa, w istocie biedna kobieta cierpi!
Uderzyła się po czole.
— Proszę was, ażebyście jéj nie spuszczali z oka, bardzo proszę. Ona się zdaje łagodną, ale łudzi was, uśpić chce, aby nagle z jakimś wybrykiem wystąpić. Tak nie raz bywało, rzekł rozmistrz. Trzeba się miéć na ostrożności.
— Ale ja na chwilę drzwi nie opuszczam.
— Nikt nie był? nie dowiadywał się? nic.
— Któż by mógł? ruszając ramionami odezwała się Lina, u mnie nikt przecież nie bywa. Tu cały dzień cisza i pokój, jak na wsi.
Rotmistrz dobył trochę pieniędzy, obejrzał się pilno do koła i poszedł wreszcie. Na kilka kroków przed nim dreptała Magda, która wyszła umyślnie przodem, ażeby się mu przypatrzéć: nieznacznie to go mijając, to pozostając i nie patrząc niby, nie wi-